EMERALD ICE
Pairing: 2min
Gatunek: angst, Minho POV, AU
***
Nacisnąłem wysłużoną klamkę i
przekroczyłem próg jednego z moich ulubionych miejsc w tej
metropolii, chroniąc się tym samym przed bezlitosnym skwarem
zesłanym dziś przez niebiosa. Memu wejściu towarzyszył
charakterystyczny i znajomy mi odgłos dzwoneczka, który zresztą
ucichł zaraz, gdy z ulgą pozwoliłem drzwiom odgrodzić mnie od
falującej prześwietlonym tonem barw i płynną dusznością
scenerii lata w pełni. Zaalarmowany wdzięcznym podzwanianiem
spowodowanym moim przybyciem, spomiędzy półek wychynął starszy
mężczyzna, by zająć miejsce za ladą. Zatrzymał się jednak
widząc, że to ja i tylko skinął głową na powitanie, by zniknąć
z powrotem wśród długich rzędów swoich ukochanych woluminów.
Byłem tu stałym bywalcem, wiedział, że sam doskonale sobie
poradzę i zapewne utknę w jego antykwariacie na ładne parę
godzin.
Historie zrodzone niegdyś z ludzkiej wyobraźni
były bowiem obiektem mojej, bezgranicznej jak i wspomniana
wyobraźnia, fascynacji. Potężne w barwności emocji, utkane w
realia czasów lub przeniesione w nowe, specjalnie dla nich stworzone
reguły, niezliczone światy. Nieokiełznane pomysły, a utrwalone na
czymś zdawałoby się tak kruchym jak papier. I to za pomocą czego?
Rzędów utkanych czyjąś wolą w konkretne sploty, swą czernią i
rozmiarem niepozornych znaków umownych, dających każdemu łaknącemu
tyle alternatywnych żyć, ile dusza zapragnie.
Prościej rzecz ujmując: kochałem
książki. Przyznam, że nie raz patrząc na pana Parka całkowicie
pochłoniętego swoją pracą przy układaniu i katalogowaniu
skrupulatnie dobieranych do pobytu na tutejszych półkach książek,
zastanawiałem się czy nie oglądam własnej przyszłości.
Teraz jednak pozwoliłem sobie przymknąć oczy
i zrobić porządny wdech, by poczuć w nozdrzach ukochany zapach,
będący mieszaniną kurzu, starego papieru i czegoś jeszcze:
szczypty tajemnicy. Poczułem wzdłuż kręgosłupa znajomy dreszcz
ekscytacji i skierowałem swe kroki w głąb przyjemnie chłodnego
wnętrza, czując się jak wędrowiec powracający po długiej
tułaczce do upragnionego domu, a równocześnie jak tenże sam
podróżnik wystawiający dopiero stopę za próg świata, pełen
zapału na początku swej przygody.
Krążyłem wśród długich rzędów półek,
pozwalając by mój wzrok prześlizgiwał się po kolejnych
zniszczonych grzbietach książek. Wiele z nich stało tu od lat,
wciąż wiernie wyczekując na dłonie, umysł i serce chętne, by je
przygarnąć i pozwolić zawartym w nich słowom ożyć po raz
kolejny w meandrach wyobraźni czytelnika. Niektóre zamieszkiwały
to miejsce od czasu, gdy jeszcze jako mały chłopiec przybiegałem
tu po szkole. Nagle jednak moją uwagę przykuła niezwykle stara, a
jednak nowa dla mnie, pozycja na półce tuż przede mną. Odruchowo
wyciągnąłem dłoń i pogłaskałem opuszkami palców zniszczoną
okładkę. Poczułem znajomy dreszcz ciekawości w piersi. Ileż rąk
przede mną dotykało tego woluminu? Ileż postaci ludzkich sięgnęło
po niego, jak i ja teraz to uczyniłem? Ostrożnie otwarłem książkę
na losowo wybranej stronie uważając, by żadna z kartek nie
wypadła, gdyż trzymałem w swych rękach naprawdę pokiereszowany
przez czas i ludzi przedmiot.
Nagle biel zalała wszystko. Nie widziałem już
półek ani podłogi pokrytej niegustowną wykładziną w rozmazane
kwiaty. Nic już nie dostrzegałem wokół siebie. Czułem się,
jakby ktoś rozlał mi w polu widzenia białą farbę, która pokryła
wszystko, zabierając otoczeniu szczegółowość, a co za tym idzie
moją orientację w przestrzeni. Własny oddech dudnił mi w uszach,
obijając się echem po czaszce. Tak chyba musieli czuć się
płetwonurkowie na dużych głębokościach, gdzie ciśnienie napiera
na błony bębenkowe. Próbowałem się ruszyć, ale wszechobecna
biel zdawała się trzymać mnie w swoich objęciach, bym pozostał
dokładnie tam gdzie utkwiły moje stopy.
Po chwili, która mogła być wiecznością
oślepiająca jednakowość zniknęła tak niespodziewanie jak się
pojawiła, a moje zmysły zostały zaatakowane przez burzę bodźców.
Mózg nie potrafił od razu poradzić sobie z interpretacją
intensywnych barw i dźwięków. Zmrużyłem powieki i próbowałem
zorientować się co się dzieje wokół mnie.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to niebosa
nad moją głową. Ciemne, niemalże dławiące się mrokiem
złowieszcze bałwany chmur zdawały się kłębić w miejscu, nie
dając szansy na przedarcie się nawet najmniejszej stróżce
słonecznej nadziei. Mimo iż ta wisząca nad światem złowrogą
ciszą i gniewem ciemność sprawiała, że powietrze było parne i
duszne, to jednak sceneria przesycona była dynamizmem i ciągłą
niepewnością. Gdy już zarejestrowałem cały ten horror nad głową,
skierowałem wzrok niżej i wtedy naprawdę przerażenie ścisnęło
mi gardło. Oto miałem przed sobą przedziwne, przerysowane wręcz,
zasłane karykaturami kształtów bezkresne pole. W miejscu gdzie
stykało się ono z trwogą niebios, tam na dalekim horyzoncie,
widoczna była mdła, a zarazem nad wyraz dobrze widoczna łuna.
Niewyraźne kontury, które głaskała przenikającym, chłodnym
blaskiem, okazały się być cierpieniem, krzykiem, śmiercią i
rozkładem zaścielających spłakaną krwią ziemię ciał.
Wydałem z siebie nieludzki jęk i wreszcie
udało mi się wykonać jakiś ruch, choć było to zaledwie
drgnięcie. Za nim nastąpił jeden niepewny krok w tył. Na więcej
nie miałem czasu ani sił. Po tym żałosnym wysiłku zostałem
bowiem powalony na ziemię. Impet z jakim uderzyłem o podłoże
wypchnął mi całe powietrze z płuc. Nie czułem bólu tylko ten
ucisk gdzieś w środku i naglące przeczucie, że nie jestem już
jedynym żywym uczestnikiem rozgrywającej się pyłem i niepokojącym
światłocieniem dusznej tragedii wokół. Jak gdyby na potwierdzenie
moich domysłów w polu mojego widzenia pojawiła się stopa odziana
w ciężki, czarny but. Skupiwszy się na tym jawnym zwiastunie
nagłej ludzkiej obecności podążyłem wzrokiem w górę, wzdłuż
długiej szczupłej nogi, mając wrażenie, że moje biedne oczy
zmagają się podczas tej podróży z czernią głębszą nawet niż
mrok scenerii w tle. Całe odzienie przybysza nie zawierało bowiem
nawet krzty koloru poza przejmującą barwą bezgwiezdnej nocy. A
potem ujrzałem blade oblicze i zacięte pełne wargi i pomyślałem,
że takie właśnie bywają noce pozbawione światła gwiazd –
zimne niczym powietrze w zimowy poranek, ale zarazem tajemnicze
niczym nowo otwarta, nieznana jeszcze książka. Takie lektury zwykle
potrafiły zawładnąć moim sercem i umysłem na długie godziny.
Teraz jednak zaduch naprawdę palił w gardło, niebiosa naprawdę
grzmiały krwawiąc smutkiem, a ja musiałem w istocie siedzieć na
wilgotnej, brudnej ziemi, gdyż czułem ją pod sobą wyraźniej niż
niejednokrotnie papier starych woluminów pod opuszkami palców.
Byłem też pewien, że spojrzenie emanującego dziwną aurą
chłopaka przewierca mnie na wskroś, choć nie dane mi było
nawiązać z nim kontaktu wzrokowego. Jego oczy skrywała grzywa
kruczoczarnych włosów oraz cień jaki jedwabiste kosmyki rzucały
na jego twarz.
Zadrżałem. Nie z zimna… Na pewno też nie
ze strachu, gdyż pomimo całej swej chłodnej i mrocznej aparycji
ten młody człowiek nie napawał mnie lękiem. Poczułem za to pod
żebrami ukłucie zdenerwowania i lekki dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Czyżby to moja naiwna ciekawska natura odkrywcy nowych światów
(choćby i do tej pory wołających do mnie jedynie z papieru i tuszu
drukarskiego) wyzierała teraz ze mnie, pokonując oszołomienie i
dezorientację?
Nie dane mi było analizować swych zachowań,
motywów czy psychicznych reakcji ani chwili dłużej. Obok nas coś
się poruszyło, drgnęło, a potem podniosło się do postawy
stojącej i nagle ogromne cielsko górowało nad nami jedynie przez
ułamek sekundy, zanim nie zamachnęło się, by zadać potężny
cios. Moja podświadomość zarejestrowała wszystko niczym w
zwolnionym tempie: przeraźliwy, zdecydowanie nieludzki ryk wielkiego
monstrum, zbliżającą się nieuchronnie ku mej czaszce buławę
najeżoną kolcami i zielony błysk ostrza wprowadzonego w ruch z
niewiarygodną dla ludzkich możliwości szybkością.
Moje całe ciało spięło się w oczekiwaniu
na impet uderzenia i ból, który powinien po nim nastąpić…
Powinien, ale nie nadszedł. Zdałem sobie sprawę, że zasłoniłem
bezwiednie w obronnym odruchu głowę ramionami, więc opuściłem je
powoli i pozwoliłem sobie zerknąć w stronę pojedynczej stojącej
tuż obok mnie postaci. Chłopak wyszarpnął jednym zwinnym ruchem
długi miecz z nieruchomego cielska swego przeciwnika i obrócił się
nieco w moim kierunku. Widziałem teraz jego profil, niczym zarys
lądu we mgle malujący się przed spragnionym wreszcie twardego
gruntu pod stopami żeglarzem.
Ignorując spostrzeżenie, że mój wybawiciel
nie wyglądał bynajmniej na choćby trochę poruszonego tym, że
zostaliśmy przed momentem zaatakowani przez stwora przypominającego
trolla z baśni o mrocznych dziwach, zacząłem teraz dopiero głośno
nabierać powietrza w płuca, próbując równocześnie wstać. On
nie dostał nawet zadyszki. Stał tam, milczący i majestatyczny,
samą swą obecnością wprawiając powietrze wokół siebie w drobne
drżenia.
Kolejny głęboki wdech, uspokojenie
kołaczącego pod wpływem adrenaliny i nadmiaru wrażeń serca i
dotarło do mnie z całą mocą, że to już drugi raz kiedy
czarnowłosy ocalił mi skórę. Cios, który powalił mnie na ziemię
po przybyciu na to pole rozpaczy wymierzył mi właśnie on, usuwając
mnie tym samym z zasięgu niszczycielskiej siły broni poczwary
leżącej teraz ciszą pod naszymi stopami. W czasie, który ja
poświęcałem po upadku na zapoznanie się z cechami wyglądu
młodego wojownika, wróg wykorzystał by odetchnąć i ponowić
zamach na moje życie. Na szczęście drugie cięcie było na tyle
silne i precyzyjne, by powalić go już na wieki.
- Niczym dziecko we mgle – dobiegło mych
uszu ciche prychnięcie, zwracając moją uwagę ponownie na mojego
towarzysza. Schował miecz, czemu towarzyszył stłumiony szept
stali. Wyprostował się, dodatkowo przydając swej sylwetce postawy
dumnej i budzącej respekt.
- Przepraszam, ale gdzie… kim ty…
Słowa zdawały się wymykać z mojego uścisku
w przypadkowej kolejności w korowodzie nieskładnych pytań.
Wszystko dlatego, że chłopak właśnie pokonał niewielki dzielący
nas dystans, stanął ze mną twarzą w twarz, przez co wreszcie dane
mi było ujrzeć jego oczy. To właśnie wtedy, pod wpływem siły
tych dwóch niezmierzonych ciemnych głębin utkwionych w mojej
twarzy, moich źrenicach, mojej duszy, w tamtej ciszy brzmiącej
pieśnią nieznanych mi dotąd tonów zatraciłem sens myśli i
uczuć. Zapomniałem, o co chciałem go spytać i po co istnieję. W
tamtych odmierzanych mym nierównym oddechem ułamkach wieczności
tonąłem i nie chciałem wybawienia – dobrze mi było w kokonie
utkanym z płaszcza bezgwiezdnej nocy tchnącej chłodnym, acz tak
rozkosznie orzeźwiającym powietrzem.
Podczas gdy ja zgubiłem siebie, mój wybawca
nie zamierzał pozbyć się zaciętej miny. Ja nie potrafiłem
uchwycić choćby jednej z przepływających przez mój skołatany
umysł myśli, podczas gdy on wydawał się zniecierpliwiony,
poirytowany, zdecydowany nie przejmować się oczywistym kontrastem
jaki tworzyła moja postać na tle scenerii i wydarzeń, w których
uczestniczyła wbrew swej woli i logice.
Z trudem zdusiłem w sobie jęk. Dopadło mnie
nagle zmęczenie. Byłem przytłoczony tym, że nie potrafię
zrozumieć nic z tego co dzieje się wokół mnie. Część mnie
starała się uczepić nikłej nadziei, że to tylko senna wizja, a
moje ciało w rzeczywistości znajduje się nadal w tamtym
antykwariacie, że pod stopami mam brzydką, wyblakłą wykładzinę
w kwiaty, a przed sobą rzędy tchnących zapachem staroci półek z
książkami. Cała reszta mnie natomiast skupiała się, z całych
pozostałych mi jeszcze sił, na sylwetce przede mną.
Wnet na ułamek sekundy, który mógł być
jedynie przywidzeniem szaleńca tkwiącego w środku ciemnej fantazji
o bitwie w meandrach swego umysłu, oblicze towarzyszącego mi
młodzieńca przeszyła jakaś silna emocja zmieniając wyraz jego
twarzy. Zdawało się jakby promień słońca padł na brylantem
skrzący się lód i poruszył jego zimno na tyle, że skuta mrozem
przez wieki krystaliczna woda zaczęła topnieć. A potem tak szybko
jak światło się pojawiło, zniknęło za ścianą z pięknej, ale
na powrót niewzruszonej tafli lodowej.
- Musisz wracać - powiedział tylko. Ton miał
stanowczy, ale głos spokojny.
Gdybym chociaż wiedział jak, pomyślałem z
gorzkim grymasem. Nawet mnie tu nie chciano. Po co więc przybyłem?
Jak to zrobiłem i jakże miałbym teraz wydostać się spod stropu
mrocznych chmur i poświaty śmierci wokół mnie?
Wkrótce przekonałem się, że w tym świecie
spokój nie trwał długo. Ciszę między mrokiem czarnowłosego i
moim zagubieniem zmącił głośny świst, a zaraz po nim grzmot,
wdzierając się w dziwnie intymną chwilę, którą dzieliliśmy.
Niebiosa zaszlochały purpurą i ogniem, by w następnej chwili
spłodzić chmurę dymu i pyłu, sypiąc iskrami na spłakaną krwią
ziemię.
Spojrzałem spanikowany na mojego wybawcę
odzianego w noc, by zobaczyć na jego twarzy gniew i determinację.
- Wracaj – powiedział, przewiercając mnie
znów tym niezwykłym spojrzeniem. A kiedy widział, że nie wykonuję
choćby najmniejszego gestu, by podążyć za jego życzeniem,
zacisnął dłonie w pięści i krzyknął: - Nie trzeba było się
tu pojawiać! Nie możesz tu zostać!
- Ja… - szepnąłem, ale zaraz musiałem
odchrząknąć, gdyż głos postanowił odmówić mi posłuszeństwa.
- Ja nie wiem jak się tu znalazłem.
Mój towarzysz odwrócił głowę w stronę
poruszenia w chmurach, które przybierało na sile z każdą sekundą,
i jakby nie przyjmując do wiadomości tego, co przed chwilą
powiedziałem, zwrócił swe blade oblicze ponownie w moją stronę.
- Daj sobie spokój z przepowiednią, ona nas
nie definiuje – przeczesał ręką kruczoczarne włosy, podczas gdy
ja gapiłem się w niego z nierozumiejącym wyrazem twarzy.
O czym on w ogóle mówi? Czy nawet niebiosa
mają pojęcie na temat tego, co się dzieje i po co tu jestem, a
jedynym nieświadomym pozostaję ja – naiwny, brudny i zmęczony
odkrywca światów utkanych ze słów i papieru?
Patrząc w nieskazitelne oblicze chłopaka
ujrzałem nagle kątem oka to, co działo się za nim, a ten widok
wybił mi z głowy wszelkie składne rozmyślania czy inteligentne
dywagacje na temat „po co?” czy „dlaczego?”. Moje oczy
musiały rozszerzyć się w niemej trwodze i zadziwieniu, gdyż
czarnowłosy podążył za moim wzrokiem, a obróciwszy się w tamtą
stronę zaklął cicho pod nosem.
Pewnie przebiegł mi przez głowę pomysł, by
zasięgnąć wreszcie konkretnych informacji od jedynej żywej i
znającej odpowiedź na cisnące mi się na usta nieskładnym tłumem
pytania postaci, ale ta myśl szybko wyparowała z mego
spetryfikowanego umysłu.
W jednej chwili niebiosa były mroczne i
burzliwe, by w następnej chwili zapałać jaskrawą czerwienią i
ogniem. Wśród tej gwałtownej scenerii, tuż nad ziemią, zdawał
się materializować kulminacyjny punkt programu.
Spektakl ten wart był uwagi, wymagał wręcz
powstrzymania się, mimo dezorientacji i trwogi, które budził, od
najlżejszego ruchu powiek. Krwawa wrzawa żarzących się iskier,
błysków i płomieni przybierała stopniowo ludzką postać, by
ostatecznie uspokoić się na tyle, że mym oczom ukazał się
kolejny wojownik. Jego sylwetkę ochraniała szkarłatna zbroja.
Misterne wzory zdobień i wykończeń nadawały jej lekkości, choć
stworzono ją niewątpliwie, by odpierała nawet najsilniejsze ciosy
przeciwników. Mimo całej swej wspaniałości, to nie zbroja
przykuwała wzrok na dłużej, a twarz przybysza. Jej rysy były
bowiem idealnym odzwierciedleniem oblicza należącego do
czarnowłosego młodzieńca stojącego obok mnie. Podobieństwo było
tak uderzające, że wykluczało z miejsca wszelkie przymioty
przypadkowości. Tym co w widoczny sposób odróżniało obu mężczyzn
był kolor włosów, bowiem nowoprzybyły nosił długie, związane
częściowo z tyłu głowy jasne pasma.
- Witaj, bracie – odezwał się. Jego oczy
pałały szkarłatem, a wokół złotych kosmyków wirowały
rozżarzone iskry, nie czyniąc jednak krzywdy postaci, wokół
której kontynuowały swój niegasnący entuzjazmem taniec.
Oddech uwiązł mi w piersi na usłyszane
słowa. Przymknąłem powieki. To wszystko nie dzieje się naprawdę…
Dlaczegóż więc wydaje się przerażająco prawdziwsze niż całe
moje dotychczasowe życie?
- Nie przywitasz się? - jasnowłosy wojownik
podszedł bliżej nas. Jego usta wygięły się w kpiącą linię,
dziwnie kontrastującą z idealnym kształtem jego warg. - Dalej
jesteś nadąsanym niewychowanym chłopcem, jak widzę.
- Niepotrzebnie się fatygowałeś – spokojny
głos lał ukojenie na moje rozdygotane w strachu wnętrzności. - On
na nic Ci się nie przyda.
- Wręcz przeciwnie – odparł tamten, powoli
się oblizując. - Przepowiednia nie mówi, który z nas ma być
zamieszany w jego przybycie. Płynie w nas ta sama krew, braciszku.
Moc rozpoznaje krew w odwiecznym tańcu starcia sił tego świata.
Z tymi słowami jasnowłosy uczynił dwa niemal
taneczne kroki naprzód, wybił się do skoku i wyjmując w locie dwa
ostrza, które dotąd spoczywały na jego plecach, wyprowadził cios
wprost w mojego zaprzyjaźnionego z nocą towarzysza. Krzyk zamarł
mi w ustach, ale chłopak nie dał się zaskoczyć. Zrobił
błyskawiczny unik i skrzyżował swój miecz z orężem brata.
Nosili tę samą twarz. Jakże jednak różniły
się te dwa oblicza. Czarnowłosy był spokojny, zadając precyzyjne
uderzenia z niebywałą prędkością. Był niesamowicie zwinny, a
mimo to złotowłosy sobowtór nie ustępował mu gracją, gdy
wirował z dwoma ostrzami. Na jego ustach wciąż błądził
przerażający w swej tajemniczości cień uśmiechu, a oczy
błyszczały dalej ogniem i furią, jakich nie byłbym sobie w stanie
nigdy wyobrazić, gdyby nie obraz malujący się przed mymi oczyma.
Strach sparaliżował mnie oplatając każdy
mięsień w ciele. Patrzyłem urzeczony na korowód umiejętności,
zwinności i gracji. Choć wokół świat zdawał się kończyć w
błyskach ognia, głębinie mroku i kakofonii niewybrzmiałych
krzyków umarłych, ja pozostawałem głuchy na to wszystko, zbyt
skupiony na walce rozgrywającej się w moim najbliższym otoczeniu.
Widziałem tylko te dwie postacie wymieniające
ciosy i nie spuszczające z siebie nawzajem spojrzenia, jakby
równocześnie obliczające zamiary przeciwnika i wyprowadzające
własny atak. Ich majestatyczny taniec przepełniony był smugą
szmaragdu i szkarłatu, a za akompaniament służył mu jedynie
złowieszczo piękny brzęk stali i urywane oddechy.
Był to niewątpliwie teatr śmierci, a mnie
dziwny w swej naturze los postanowił posadzić w pierwszym rzędzie,
bym nie uronił ani sekundy przedstawienia. Do mojego umysłu przez
cały chaos, jakim był on ogarnięty przedarła się cicha prawda,
iż czuję się bardziej zaczarowany niż przerażony, a przecież
powinienem choć próbować skierować swe myśli ku ucieczce.
- Wiesz, że stawianie oporu nie ma
najmniejszego sensu – syknął blondyn, krzyżując ostrza ze swym
odbiciem lustrzanym, po czym szepnął: - Poddaj się, Taemin.
Uderzające podobieństwo. Rażący kontrast.
Czerwień i zieleń. Odwieczny konflikt charakterów w tak równej
mierze różnych od siebie, co podobnych ciałem.
Niespodziewanie ogniste spojrzenie przeniosło
się na mnie, a ostrze właściciela tych pałających rządzą
władzy oczu świsnęło w moją stronę. Nie zdążyłem nawet
drgnąć. Ujrzałem tylko rękojeść krwistej barwy tuż obok swego
policzka i szarpnąłem się gwałtownie w bok. Moich uszu dobiegł
drwiący śmiech, równie dźwięczny co przerażający. Poczułem
jak czyjaś dłoń chwyta pewnie za kołnierz mej koszuli, a potem
nastąpiło mocne szarpnięcie w tył. Poddałem się sile
napastnika, uzmysławiając sobie w następnej sekundzie, że to mój
małomówny towarzysz powiększył właśnie mój dług wobec niego.
Po raz kolejny nie pozwolił mi pozostać na linii ciosu wroga.
Tak. Byłem bezbronny jak dziecko. Taemin miał
rację. Uzmysłowiłem sobie z całą mocą swą żałosną pozycję
w obecnym starciu. Nie miałbym bez tego odzianego w płaszcz nocy
chłopaka żadnych szans na przetrwanie. Wiedziałem to… i trwałem
tam, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej rzucił mnie, ratując
przed pewną śmiercią, mój wybawiciel.
Tymczasem pieśń mieczy trwała, wzbijając
się ponad pole walki wibrującym przenikliwym brzmieniem. Choć
głosy obu ostrzy były zimne i metaliczne, razem splatały się w
niepokojąco harmonijną kompozycję. Zadziwiające, jak ten utwór
mógł być wygrywany tak idealnie, mimo że orkiestra nie posiadała
dyrygenta z batutą. Kolejny obrót i znowu starcie dwóch sił
narasta, a szkarłat zdaje się brać w posiadanie postać w czerni.
W następnej chwili niepozorny chłopak nie pozwolił się stłamsić,
wyprowadził w niepojęty dla mnie sposób wypad, który omal nie
drasnął jasnowłosego w nieskazitelny policzek. Szmaragdowa
poświata rozbłysła na nowo w całej okazałości, a zacięcie w
ciemnych źrenicach, zdawało się ostrzegać, że nie należy
lekceważyć ich właściciela.
Chciałem przełknąć ślinę, ale w moim
gardle zdała się narosnąć jakaś uwierająca przeszkoda. Nie
byłem pewien czy strach zaatakował mnie ponownie by, zainspirowany
pojedynkiem na miecze, zawalczyć we mnie z zafascynowaniem. Nie
wiedziałem, gdzie jestem, kim są owi walczący osobnicy. Nie
potrafiłem nawet odgadnąć, czy lepiej dla mnie by zwyciężyła
czerwień czy zieleń. Czy było w ogóle jakieś „lepiej”?
Wtem między walczącymi nastał impas. Ostrza
zaśpiewały swymi zimnymi głosami, gdy starły się w próbie sił.
Teraz nie liczyła się ani prędkość w jaką każdy z nich
potrafił wprawić swoje oręże, ani zwinność, której żadnemu z
nich przecież nie brakowało. Nagle wszystko sprowadziło się do
potęgi drzemiącej w mięśniach dwóch smukłych ciał. Były to
jednak tylko pozory, gdyż nawet ja tkwiący w zawieszeniu pomiędzy
strachem, a fascynacją, otoczony mrokiem i wojną tego dziwnego
świata, byłem w stanie dostrzec iż prawdziwy pojedynek toczy się
na innym polu. Dwie pary oczu mierzyły się zaciekle, w
przerażającym skupieniu wpatrując się jakby we własne oblicze, a
jednak widząc w tym drugim uzurpatora, wroga. Para umysłów tak do
siebie podobnych, a zarazem tak różnych toczyła bój, jaki wymykał
się mojemu pojmowaniu. Nie miałem pojęcia co zadzierzgnęło w
tych bliźniaczych sercach nienawiść o tak wielkiej
niszczycielskiej sile. Mogłem tylko słuchać niejasnego przeczucia
kiełkującego gdzieś wewnątrz mojego sparaliżowanego jestestwa,
że odgrywam w tym konflikcie jakąś rolę. I niepojętym zdawało
się, iż ja, przeciętny, nudny człowiek trzymający wiecznie nos w
książkach mogłem znaczyć coś dla tych przerażających pięknem
i mocą istot.
A jednak byłem tu. Czułem jak duszne
powietrze drapie mnie w gardle, a kolejne oddechy nie przynoszą
spodziewanej ulgi. Czułem pieczenie w prawej łydce, gdzie nadziałem
się na ostry kamień; kość ogonowa promieniowała bólem, który
po zderzeniu z brudną od krwi i potu ziemią początkowo zepchnięty
był na dalszy plan, a teraz zaczynał wygrywać z moim oszołomieniem
i przedzierać się do świadomości. Z pewnością byłem tu i
duchem i ciałem, choć nie miałem pojęcia gdzie owo „tu” się
znajduje.
Zresztą to już nie miało znaczenia. Liczył
się tylko ten zwinny wojownik spowity szmaragdową poświatą, który
mimo pozornego zimna, był w sercu wrzącym wulkanem, którego żar
przebłyskiwał przez mroźną taflę lodu. Wulkan ten emitował
blask cieplejszy i jaśniejszy niż cały ogień i iskry, którymi
dysponował drugi bliźniak. Widziałem to wyraźniej z każdym
wirującym unikiem i ciosem, z każdym gestem tchnącym precyzją i
emocją. Jakże mogłem jeszcze przed minutą zastanawiać się komu
kibicuję całym sobą?
Nim zdołałem odszukać siebie w
skomplikowanym labiryncie splątanych uliczek emocji, nim spadło na
mnie to odkrycie – jasne i krystaliczne – poczułem kolejne
szarpnięcie spowodowane czyimś mocnym uściskiem. Ognisty wojownik
trzymał w żelaznym splocie palców materiał ubrania tuż przy moim
gardle. Poczułem jak stopy odrywają się od jęczącej od nadmiaru
horroru ziemi i próbowałem rozpaczliwie utrzymać się jeszcze na
koniuszkach palców, gdy szkarłatna poświata zadrżała z furią.
- Zdobędę to czego pragnę, tym czy innym
sposobem – tu zwrócił swe oblicze w stronę brata, który
podnosił się na nogi, dysząc już całkiem słyszalnie. Udało mu
się przyjąć wyprostowaną postawę, choć nawet ze swojej
beznadziejnej pozycji dostrzegałem, jak dzielnie walczy z
udręczonymi mięśniami, by się nie zachwiać.
- Słowa przepowiedni nie mówią, że musisz
żyć, bym posiadł to co mi się należy – złowieszcza wypowiedź
zagrała w moich uszach, wdarła się do serca i zmroziła krew w
żyłach, choć rozum podpowiadał, że żar bijący od tamtego
powinien stopić już dawno moją skórę. Nie czułem bólu, tylko
tę straszliwą udrękę na myśl, że mój czarnowłosy przyjaciel
zginie z ręki brata zaraz po tym jak moje nieruchome ciało podąży
na spotkanie z brudną ziemią, a do rzeki krwi ją zdobiącej
dołączy i szkarłat mojej życiowej esencji.
- Nie!
Okazało się, że po raz kolejny w ciągu mej
niezwykłej eskapady do świata koszmaru, nie doceniłem Taemina.
Jego determinacja nie znała granic. Nie przejął się bowiem bólem,
zmęczeniem, ani przewagą siły przeciwnika. Ruszył na niego z
niczym niezamąconą zwinnością i szybkością, wprawiając
drobinki powietrza wokół siebie w szmaragdowe drżenie, choć
jeszcze przed chwilą byłem świadkiem jak ledwie trzymał się na
nogach.
Świsnęły ostrza, stal zaśpiewała ponownie.
Nie miałem pojęcia jak mogę pomóc szmaragdowi pokonać szkarłat.
Byłem jedynie pewien, że niczego bardziej nie pragnąłem podczas
całej mojej dotychczasowej egzystencji. Czarnowłosy nie dawał
swemu bratu przejść przez swoją linię obrony, blokując, wirując,
unikając zimnego śpiewu czerwonego miecza.
W pewnym momencie jednak złotowłosy bliźniak
posiłkując się nieczystym zagraniem, zdołał zmylić mego
przyjaciela. Mocnym ciosem prawego ramienia odepchnął Taemina,
robiąc przy tym zwrot i od razu druga ręka oprawcy, uzbrojona w
zimną stal, wymierzyła cios we mnie.
- Taemin – usłyszałem własny zachrypnięty
szept.
Tylko to jedno słowo. Cały świat. Jedyny
sens.
Poczułem w swojej dłoni chłodne palce, a
moje pole widzenia przesłonił mrok czarniejszy niż najgłębsza
ciemność. A potem...
Cisza. Oddech. Cisza.
Otworzyłem oczy. Nie pamiętałem nawet
momentu przymknięcia powiek. To musiał być bezwiedny odruch mego
gotującego się na śmiertelny cios ciała. Tyle, że ten nie
dosięgnął zamierzonego celu. Owszem, leżałem na ziemi, ale nie
była już brudna i wilgotna od krwi. Spojrzałem w lewo. Podłogę
wokół zdobiły wyblakłe, rozmazane kwiaty. Nigdy nie poczułem tak
ogromnej, irracjonalnej radości na widok czegoś tak brzydkiego.
Skierowałem wzrok w stronę sufitu. Nade mną górowały rzędy
półek przytłoczone ciężarem niezliczonych książek, a powietrze
wierciło w nozdrza drobinkami nagromadzonego przez lata kurzu.
Wziąłem głęboki oddech, wdychając znajomy zapach starego
papieru, ignorując potrzebę kichnięcia. Miałem wielką ochotę
dać się zawładnąć mieszaninie emocji, które wciąż we mnie
buzowały. Nie wiedziałem czy góruje przemożna potrzeba
wariackiego śmiechu czy spuszczenia szczerej tamy gorących łez.
Mój stan wskazywał jasno, że wszystko czego byłem świadkiem
naprawdę mi się przydarzyło. Wspomnienia intensywnością paliły
mój rozum, ale on wciąż walczył o ostatnią odrobinę logiki i
normalności, zupełnie jak rozbitek, który dryfując chwyta się z
nadzieją kawałka zbutwiałego drewna, choć wokół szaleje
bezlitosny ryk sztormu. Czy to wszystko było snem?
Poruszyłem się z zamiarem wstania, ale w tej
samej chwili zamarłem, a serce przeszył ucisk boleśniejszy niż
wszystko, z czym dane mi się było dzisiaj zmierzyć. Palce mojej
prawej dłoni zacisnęły się bowiem wyczuwając zimną jak lód
skórę na mojej własnej. Przełykając głośno ślinę.
Równocześnie wiedząc co zobaczę, a zarazem nie dając po temu
wiary, obróciłem powoli głowę w prawą stronę.
Nieruchome, szczupłe ciało przyozdobione w
ulubioną barwę nocy spoczywało zaledwie kilka centymetrów ode
mnie. Jak ja wcześniej kontrastowałem z mrocznym gniewem nieba,
krwi i pyłu, tak teraz ten emanujący niestrudzenie
charakterystycznym spokojem młodzieniec odznaczał się czernią na
wzorzystej fakturze podłogi. Oczu nie dane mi było dostrzec, gdyż
znów pokrywał je cień rzucany przez kruczoczarne jedwabiste pasma
włosów, które leżały teraz rozrzucone w nieładzie na bladych
policzkach chłopaka. Wyglądał zupełnie jak wtedy, gdy pierwszy
raz go ujrzałem. Z tą różnicą, że wiedziałem iż teraz jego
powieki muszą być przymknięte, a ust nie wiąże już zaciętość
i niezłomność charakteru Taemina.
Cicha, zimna niczym szmaragdowy lód łza
spłynęła po moim policzku, by zmieszać się z ciemną plamą,
szybko przykrywają coraz więcej bladych roślinnych wzorów pod
nami, a która brała swe źródło w spowitym w płaszcz nocy ciele
mego przyjaciela.
***
Cóż mogę Wam powiedzieć, teraz gdy jesteście po lekturze tego opowiadania? Może po pierwsze: Proszę, nie bijcie? Tak, wiem, wiem, pół roku niemocy i kiedy w końcu kurek z weną się odkręca skrobię angst :x Na swoją obronę mam tylko to, że Taemin przyszedł do mnie pewnego dnia spowity w zieloną poświatę i nakazał mi kategorycznie spisać tę opowieść. Nie miałam wyboru, choć od pomysłu do realizacji, a zwłaszcza do ukończenia upłynęło parę miesięcy.
Mile widziane komentarze, gdyż to opowiadanie jest dla mnie bardzo ważne (pierwszy 2min angst, pierwszy poważny one-shot, pierwsze opowiadanie po prawie pół roku przerwy w pisaniu). To chyba tyle mojego ględzenia. Dziękuję, że przeczytaliście ^_^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz